Z Bogiem wszystko jest możliwe |
Szerszej publiczności znany głównie jako członek Kabaretu Młodych Panów - opowiada o tym, że można być katolikiem i nie ukrywać swojej wiary, mówi o pasji, rodzinie i życiu codziennym. Z Mateuszem Banaszkiewiczem, rozmawiała nasza redakcyjna koleżanka Katarzyna Szylak.
Jest Pan jednym z członków Kabaretu Młodych Panów. Czy zawsze chciał Pan zostać kabareciarzem? Czy były też inne pomysły na to, co robić w życiu i dlaczego jednak wybrał Pan kabaret?
Jako mały chłopiec chciałem zostać piłkarzem i tak było do końca podstawówki. W szkole średniej trafiłem na świetnych ludzi, którzy wciągnęli mnie w świat poezji śpiewanej, jak i środowisko kabaretowe w Rybniku. Byłem wrażliwym chłopcem, lubiłem język polski, miałem też duże szczęście do nauczycieli, którzy mieli pasję i zarażali ją młodych, takich jak ja. To wszystko spowodowało, że w tym okresie były moje pierwsze występy na scenie, przed publicznością. Koncerty poezji śpiewanej, festiwale z tym związane, pierwsze nagrody i wyróżnienia.
W międzyczasie utrzymywałem kontakt z zakonem salwatorianów, z ich ośrodkiem powołań i jeździłem na dni skupienia, rekolekcje, wakacje przez nich organizowane. Następnie przyszedł czas matury i wyboru studiów. Wybrałem dziennikarstwo, które mnie pociągało i z nim wiązałem moją przyszłość. Jednak podczas podróży pociągiem z Warszawy do domu patrzyłem przez szybę i był piękny zachód słońca – jeden z takich, które się zapamiętuje ze względu na zaistniałe okoliczności – to wtedy przyszły myśli, aby pójść drogą zakonną. Zabrałem dokumenty z dziennikarstwa i pojechałem do Krakowa, do salwatorianów i złożyłem papiery. Byłem w zakonie niecałe 2 lata. Dzisiaj patrząc z perspektywy czasu, to były bardzo ważne dla mnie lata, można nawet powiedzieć - ratujące, niezbędne, ugruntowały mnie jako świadomego chrześcijanina. Następnie studia pedagogiczne i powrót, w tymże czasie do środowiska kulturalnego Rybnika. Zabawa w kabaret studencki, później pierwsza praca i nadchodzi czas, kiedy człowiek decyduje – dalej się bawimy, czy robimy to zawodowo? Postawiliśmy na kabaret i chyba słusznie, trwa to już dziesięć lat.
Mówią, że śmiech to zdrowie. Czy czuje się Pan takim lekarzem, który zaraża innych uśmiechem?
Nie czuję się lekarzem, który przepisuje recepty na śmiech, ale sprawia mi to dużą satysfakcję z wykonywanej pracy, kiedy mogę widzieć te wszystkie uśmiechnięte twarze publiczności. Szczególnie jest wtedy, kiedy po występie ludzie podchodzą i dziękują za to, że jesteśmy i dajemy im radość. To naprawdę miłe.
Jak powstaje skecz i jak wygląda praca nad nim? Czy są tematy, o których nie chcecie mówić, a jeśli tak to dlaczego?
Pojawia się pomysł. Siadamy i na zasadzie burzy mózgów tworzymy skecz. Czasami jest to bardzo szybkie, a czasami trwa i trwa. Bywa też, że ktoś z nas przynosi większość pomysłu lub cały skecz. Temat przeważnie podsuwa nam życie codzienne, środki masowego przekazu czy też literatura. Z poruszaniem niektórych tematów jest tak – trzeba pamiętać, że kabaret to nie jest jeden do jeden, to nie jest nikt z nas prywatnie, wszystko jest ukazane przez krzywe zwierciadło, wyolbrzymione i z dużą dozą ironii. Widz, przychodząc na występ kabaretu, przeważnie ma duży dystans do otaczającej go rzeczywistości scenicznej, a także do siebie samego. Jednak trzeba pamiętać, że widz jest w pewien sposób święty – nie możemy go obrażać, jest częścią spektaklu i dzięki niemu i dla niego, my jesteśmy na scenie. Nie ma tematu, którego nie można poruszyć w kabarecie, trzeba to tylko zrobić umiejętnie, nie iść na łatwiznę i włożyć w to dużo więcej wysiłku.
Często w środowisku kabaretowym mówi się, że kabareciarz, wyczerpuje swój limit radości i uśmiechu na scenie, a w życiu jest bardziej poważny… Jak jest w Pana przypadku? Czy prywatnie, poza sceną jest Pan wesołym czy raczej poważnym człowiekiem?
Jest w tym wiele prawdy. Mamy jak każdy, swoje radości i swoje smutki. Jesteśmy przede wszystkim ludźmi i jak każdy, zderzamy się z codziennością, która generuje zarówno słońce jak i szarość. Poza sceną jestem przede wszystkim mężem i ojcem. W życiu prywatnym jestem totalnym przeciwieństwem mnie scenicznego. Jednak nie przeszkadza mi to w radości i uśmiechu każdego dnia. Chrześcijanin to przecież człowiek radości, świadek radosnej, „dobrej nowiny” – taki jestem.
W Kabarecie Młodych Panów nie ma kobiet, ale są one obecne w Państwa życiu. Jak sama nazwa kabaretu wskazuje, jest Pan młodą osobą, tworzy Pan szczęśliwą rodzinę. Jaki jest przepis na to, by pomimo licznych występów, godzin spędzonych w busie, być głową rodziny i tą szczęśliwą rodzinę tworzyć?
Kiedy w życiu człowieka na pierwszym miejscu jest Bóg i Jemu wszystko jest podporządkowane, rodzina i praca, to wtedy On nas prowadzi, rozświetla każdą drogę. Niezależnie czy ona prowadzi przez góry (bo nigdy takich nie brakuje), czy też przez niziny. Bez względu na to czy pada deszcz, czy świeci słońce. Kiedy pokładasz ufność w Bogu, to masz też przepis na szczęśliwą rodzinę.
Dziś spotykamy się często z trendem, że wiara czy religia to tylko i wyłącznie prywatna sprawa ludzi, że nie powinno się jej uzewnętrzniać. Pan jest katolikiem, osobą wierzącą i nie boi się Pan do tego przyznać, ani o tym mówić? Jak to, że jest Pan katolikiem wpływa na Pana życie? Pomaga czy raczej utrudnia normalne funkcjonowanie?
Uważam, że wiara nie jest tylko naszą prywatna sprawą. Chrystus każdego z nas powołał do tego, abyśmy byli jego świadkami. Sługa Boży Franciszek Maria od Krzyża Jordan, założyciel salwatorianów mówił: „Dopóki żyje na świecie choćby tylko jeden człowiek, który nie zna i nie kocha Jezusa Chrystusa, nie wolno ci spocząć”. Jest to motto, którym kierują się w życiu salwatorianie, którzy są zakonem apostolskim, misyjnym, ale śmiało może to być motto każdego z nas. W naszym otoczeniu, w domu, w pracy, nikt nie powinien mieć wątpliwości, kim jesteśmy. Owszem nie należy się przesadnie obnosić z własną wiarą, czynić pustych gestów, a w życiu już po swojemu. Nie można też czynić kogoś na siłę szczęśliwym, kiedy on tego nie chce. To nasze życie, życie chrześcijanina zgodne z nauka Chrystusa, powinno dać komuś powód do zastanowienia się nad własnym, zmusić go do refleksji nad sensem ludzkiego życia wg Jezusa Chrystusa. To, że jestem katolikiem wpływa na moje życie znacząco, każdego dnia doświadczam obecności Boga i dzięki Niemu widzę sens ludzkiej wędrówki, którą nazywamy życiem. Nie spotkałem się w życiu z jakimś utrudnianiem mi czegoś w związku z moją wiarą. Wśród znajomych mam też kilku ateistów, ludzi poszukujących z którymi rozmawiam, dyskutuję. Często się nie zgadzamy, ale zawsze darzymy się szacunkiem, który przysługuje każdej osobie.
A jak to w środowisku kabaretowym? Można tam znaleźć osoby podobnie myślące i wierzące jak Pan, czy to raczej rzadkość?
Oczywiście, że w środowisku kabaretowym są osoby wierzące, jak i osoby poszukujące oraz ateiści. Jesteśmy przekrojem społeczeństwa, wywodzimy się z różnych środowisk, pochodzimy z różnych domów. Nie oznacza to, że jest nas większość. Raczej jesteśmy w mniejszości, ale jesteśmy i się tego nie wstydzimy, wręcz przeciwnie.
Pana koledzy pewnie wiedzą o tym, że jest Pan osobą wierzącą - jaka była ich reakcja? Czy spotykają Pana jakieś przykrości z tego powodu?
Od samego początku każdy wiedział, że jestem katolikiem. Nigdy się z tym nie kryłem. Zawsze wygospodaruję czas, aby pójść do kościoła na niedzielną eucharystię, czynię znak krzyża przed i po posiłku, modlę się w drodze, można mnie spotkać z różańcem w ręku, a na piersiach i plecach noszę szkaplerz – to są zewnętrze, widoczne znaki mojej przynależności do Chrystusa. Żarty i docinki zawsze się gdzieś zdarzą, ale oczywiście w granicach przyzwoitości. Poza tym mam dystans względem własnej osoby i w końcu jestem kabareciarzem.
Wraz z Panem Robertem, Bartoszem i Łukaszem jesteście zespołem i jak to bywa w zespole, jeden drugiego poprawia, uczy się czegoś? Czego Pan nauczył się od reszty załogi? Czy w kabarecie również można w jakiś sposób ewangelizować? Czy poza sceną jesteście Państwo przyjaciółmi?
W zespole jest jak w rodzinie. Po pierwsze, spędzamy ze sobą często więcej czasu niż z własnymi rodzinami, a po drugie, kiedy ktoś ze sobą spędza tyle czasu, to siłą rzeczy uczy się pewnych rzeczy od kolegów, pewne zachowania neguje. Często w busie, podczas długich tras, poza czytaniem książek, słuchaniem muzyki rozmawiamy ze sobą nie tylko w kwestiach zawodowych, ale także prywatnych, poglądowych na różne sprawy. Mamy również, jak to w rodzinie, własne problemy, które wspólnie rozwiązujemy oraz własne zwycięstwa i radości. Myślę, że razem nauczyliśmy się od siebie nawzajem odpowiedzialności za siebie, szacunku do pracy i wytrwałości w dążeniu do celu. Jesteśmy przyjaciółmi. Każdy z nas już doświadczył tego, że bez względu na wszystko, zawsze możemy na siebie liczyć. To bardzo cenne doświadczenie. Myślę, że ewangelizować powinniśmy dając przykład własnym życiem, jak już wyżej wspomniałem. To jest najprostsze, co możemy zrobić a zarazem bardzo trudne. Jestem człowiekiem z własnymi słabościami, ale mam ochotę i pragnienie wznosić się coraz wyżej, mimo wszystko. Z Bogiem wszystko jest możliwe.
Czy ma Pan swoje motto życiowe, którym kieruje się Pan w życiu?
Ewangelia jest moim mottem życiowym, chce postępować według nauki Jezusa Chrystusa. Uwielbiam Jego miękki, ciepły głos, kiedy mówi do mnie „nie lękaj się”.
Na koniec - definicja dobrego żartu według Mateusza Banaszkiewicza to…
Taki, który bawi do łez, jednocześnie daje do myślenia i ma dobrą puentę.
Dziękuje za rozmowę.