Niepełnosprawność można wygrać |
Od 25 lat prowadzi programy w Radiu Wrocław i uczy niepełnosprawną młodzież. Jego życie jest szalone i pełne pomysłów. Nic dziwnego, gdyby nie to, że stracił wzrok w wieku trzech lat.
– Zaraz będę – usłyszałam przez telefon, gdy czekałam na spotkanie. – Przepraszam za to spóźnienie, ale niewidomy kierowca jeździ wolniej – dorzucił zawadiacko. W niskim, wyrazistym głosie radiowca słychać było dystans wobec siebie i radość życia.
Dawać pełnymi garściami
Leszek Kopeć ma 54 lata i mówi o sobie, że jest buntownikiem. – Buntuję się, bo mówi się nam dzisiaj, że mamy zajadać życie w formie hot-doga – szybko i łapczywie, i z tego się cieszyć. A ja uważam, że mamy je degustować – z wrażliwością i smakiem. Buntuję się też przeciw roszczeniowości, patrzeniu na czubek własnego nosa i mówieniu, że mi się należy – bo jestem niepełnosprawny. Pan Leszek stracił wzrok w 1963 r. podczas operacji na zaćmę. Jedno oko wylało przy zabiegu, drugie zachowało poczucie światła, ale nie ma trójwymiarowości. Pomaga jedynie rozróżniać, kiedy jest dzień, a kiedy noc. To nie przeszkodziło mu, by brać od życia i dawać ludziom pełnymi garściami. Prowadzi pracownię radiową – profesjonalne studio emisyjne i nagrań dla młodzieży niewidomej, zespół muzyczny dla nich, który od 1989 r. nagrał sześć płyt i internetowe radio dla niepełnosprawnych (nazywa się Szafir), w którym zatrudnienie znajduje osiem osób. Działa jako prezes w Stowarzyszeniu na rzecz Upowszechniania Kultury i Sztuki Osób Niepełnosprawnych.
– Jest dla mnie ważne, by świat wokół siebie kształtować na coraz lepszy – wyjaśnia. – By – także gdy mnie już nie będzie – ludzie mogli korzystać z tego, co dla nich zrobiłem, i nikt nie zarzucił mi partaniny. W 1989 r. zapytał o pracę w Radiu Wrocław. Przyjmował go sam Lothar Herbst, człowiek legenda: poeta, działacz antykomunistyczny czasów „Solidarności”. Umiejętności, które zdobywał przez kilka lat w radiu studenckim i samodzielność działania sprawiły, że został. W radiu pracuje codziennie, po kilka godzin. Prowadził programy o aktualnych problemach ludzi, polityce, pieniądzach, był pierwszym dziennikarzem, który zrobił reportaż o będących wtedy w Polsce nowinką porodach w wodzie, autorem i wykonawcą teatru radiowego dla dzieci „Wiolinowy klucznik”. Do dziś prowadzi „Muzyczną Cyganerię” – program o piosence autorskiej, poetyckiej i turystycznej. – Z czego jestem dumny? – na pytanie odpowiada bez namysłu. – Że mam życie szalone, pełne pomysłów i planów. Że udało mi się zaistnieć w radiu, spełnić pasję. I że ludzie rozpoznają mnie po głosie w tramwaju. Podchodzą i pytają, jakie dziś będzie można usłyszeć piosenki. Nie ma dla mnie większej satysfakcji jak rozpoznawanie mnie – człowieka, którego w radiu nie widać.
Wytrwałość i obdarte kolana
Zawsze towarzyszyło mu przeświadczenie, że trzeba iść do przodu. I, jak mówi, udało mu się dojść do wszystkiego, o czym marzył. Samodzielnie, a gdy trzeba, prosząc ludzi o pomoc („Nie trzeba się zamykać w sobie, trzeba wychodzić, pytać, prosić stowarzyszenia o pomoc” – wyjaśnia). Oczywiście, nieraz miał momenty słabości. – Trzy godziny wolno sobie czasem poryczeć albo grać z zapalczywością sonety rewolucyjne, sprawiając, że pocierpiał instrument. Ale czy miałbym się poddać? – pyta. – O nie. Bo to by był krok do tyłu. A niepełnosprawność jest czymś, co można wygrać.
Skąd ta wytrwałość? – Najważniejsze, że gdy straciłem wzrok, rodzice nie odseparowali mnie od rówieśników – mówi. – Biegałem z nimi, tłukłem się; nie było lepszej paczki niż my. A ojciec czekał z jodyną, która szła u nas butelkami, zalewał otarcia i mówił: „Jest OK. Biegaj dalej”. Rodzice wymagali ode mnie tak samo jak od mojego rodzeństwa. Słyszałem na przykład, że nie pójdę na dwór, dopóki nie zawiążę butów na kokardkę. Za nic nie mogłem sobie wyobrazić, jak to jest „na kokardkę” – a przecież chciałem iść na dwór. W końcu się nauczyłem. Do dziś mam przedszkolny: dopracowany i pedantyczny sposób wiązania butów na kokardkę. Gdy miał 7 lat, zaczął chodzić do szkoły dla niewidomych.
– Uczący tam ludzie byli mistrzami – mówi. – Uczyli nas, jak się poruszać w świecie, którego nie widzimy. Rozwijali talenty. Sprawili, że się nie boję chodzić z laską po nieznanym terenie i wyjechać na drugi kraniec Polski. W szkole dla niewidomych zdobył zawód ślusarza obróbki ręcznej. Potem kształcił się dalej. Z Wrocławia wyjechał do Krakowa, gdzie zdobył popularność, prowadząc programy w studenckim radiu. Prowadził nagrania w Piwnicy pod Baranami. Jeździł na przeglądy i festiwale piosenki turystycznej, gdzie zdobywał nagrody: m.in. Grand Prix na ogólnopolskim studenckim przeglądzie YAPA`90, nagrody na Ogólnopolskiej Turystycznej Giełdzie Piosenki Studenckiej w Szklarskiej Porębie, na festiwalu studenckim Włóczęga. Piosenka jego autorstwa: „Chcę biec do ludzi” stała się rozpoznawalnym szlagierem.
Samodzielność
Po Polsce do dziś często jeździ sam. – Ludzie niewidomi mają swoją nawigację. Ja nie zapamiętam numeru ani tablicy z napisem „Administracja”, ale wyszczerbiony stopień lub wybity fragment tynku na ścianie przed bramą – mówi. – Pojechałem kiedyś do Olsztyna. Nie znam drogi do tamtejszego domu kultury, a przecież to wstyd dzwonić, by organizatorzy po mnie wyjeżdżali – opowiada. – Zadzwoniłem do niewidomego znajomego z miasta: „Stoję tu i tu – mówię. – Jak dojdę do autobusu?”. Idź prosto, aż trafisz na słupek z tablicą, wtedy skręć w lewo. Gdy trafisz na kosz na śmieci, będziesz na miejscu. Wychodzę, trafiam laską na słupek z tablicą, skręcam, wyczuwam laską kosz na śmieci. Trzy metry dalej jest autobus. Słychać. Pytam, jaki to numer. Słyszę, jak otwierają się drzwi. Mój rozmówca twierdzi, iż ważne, by wypracować sobie metodę chodzenia z laską. – Jak się człowiek będzie bał, to się nie nauczy. Nie daj Boże, żeby mama go prowadzała. Mnie by obrażało, żeby mama mnie odprowadzała na randki – dodaje po chwili żartobliwie.
Chcę grać
Jednym z ważniejszych wydarzeń w jego życiu było spotkanie z Aleksandrem Bardinim, wykształconym przed II wojną światową aktorem, profesorem w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Warszawie. – Chciałem być zawodowym aktorem, grać na scenie i by tłumy mnie kochały – mówi Leszek Kopeć. – Marzenia nie są wrogiem człowieka, ale żadna szkoła aktorska nie przyjmowała niewidomych. Zbuntowałem się. Pojechałem do Warszawy, do Aleksandra Bardiniego. Przyszedłem nagle, nieumówiony, jechałem całą noc, więc nie wyglądałem zbyt świeżo. I mówię: „Chcę grać. Niech pan coś zrobi”. „Jesteś niewidomy” – odpowiedział. „Tak się złożyło…”. – Poświęcił mi pół godziny – w głosie pana Kopcia słuchać wzruszenie. – „Panie Leszku. To że nie ma takich teatrów to nic. A ja panu ręczę, że będą. Jest teatr, w którym może pan grać i być niewidomym: teatr radiowy. Niech pan głosem tak zrobi, by ludzie upadli na twarz. Głosem pokaże to, co ważne – i gra. Po tym spotkaniu zaczął grać w teatrze amatorskim w jednym z domów kultury. Na prawdziwej scenie. Przełamał kolejne bariery. Potem prowadził teatr w radiu.
To nie ograniczenie!
Z czego jeszcze jest dumny? – wraca do zadanego wcześniej pytania. – Że nigdy nie byłem dla nikogo ciężarem. – Ludzie czasem zapominają, że jestem niewidomy. Jednak wiele razy to jest trudnością: wściekam się, gdy przyjdzie list pocztą, którego nie mogę odczytać, gdy pogubię się w liczeniu pieniędzy. Sytuacje, w których się buntuję, to dla mnie równocześnie znak, by podnieść sobie poprzeczkę. Mógłby na przykład przygotowywać sobie do jedzenia zupy z torebki. Tak łatwiej. Ale kupuje kurczaka i piecze w żaroodpornym naczyniu, bo tam się nie przypali. Robi też ponoć lepszą karkówkę niż jego mama. – Dumny też jestem z moich dzieci z ośrodka dla niewidomych, z ich dokonań. Kiedyś zrozumiałem, że poza radiem i dziennikarstwem mam jeszcze coś do zrobienia. Że skoro ja występowałem na festiwalach, moje dzieci też mogą. Że brak wzroku nie jest ograniczeniem.
Dzieci z ośrodka występowały wszędzie tam, gdzie wcześniej występował pan Leszek. – One wiedzą, że jak mamy coś do powiedzenia, to wychodzimy na scenę, a jak nie mamy – nie wychodzimy. Sztuka może być dobrą lub złą, a nie niepełnosprawną – podsumowuje. Co go pcha? – Jest taka przypowieść o talentach – mówi. – Mam ich wiele. Ktoś mi je dał. I aż się boję, żeby się nie okazało, że zakopałem je w ziemi. Gdy pójdę na najważniejszą rozmowę w życiu, nie chcę, by ten Ktoś zapytał mnie: Czemu ich nie wykorzystałeś? „Bo byłem niepełnosprawny” – miałbym odpowiedzieć? To by była jawna bezczelność.
Dorota Niedźwiecka