Egzamin z miłości |
O problemach na drodze do święceń i trudnościach w życiu kapłańskim opowiada ks. Jan Kaczkowski, prezes Puckiego Hospicjum pw. św. Ojca Pio.
Jakie uczucia Księdzu towarzyszyły, gdy okazało się, że jezuici nie przyjmą Księdza do swojego nowicjatu?
Mocno to przeżyłem. To była moja pierwsza życiowa porażka. Do tej pory wychowywany byłem w dobrym domu, gdzie we wszystkim mi pomagano a tu nagle taki strzał. Najbardziej przykre był to, że poinformowano mnie listem i nikt nie chciał ze mną rozmawiać. Samo sformułowanie było niefortunne, bo jako przyczynę wskazywano słaby wzrok i „inne powody”. O ile problem z oczami był dla mnie zrozumiały, ale nie dano mi szansy, żebym dowiedział się na czym polegają te „inne powody”. Niechętnie to wspominam, bo nie chcę wyjść na frustrata. Niech jezuici żałują.
Do seminarium diecezjalnego trafił Ksiądz dzięki protekcji Macieja Płażyńskiego. Co Ksiądz o tym wtedy myślał? Że jest tak zdeterminowany, tak mocno przekonany o swoim kapłańskim powołaniu czy raczej zażenowany faktem, że potrzebuje pomocy wpływowych osób, żeby – nie przecież zostać od razu księdzem – ale tylko rozpocząć formację w seminarium?
Nie lubię używać sformułowania „prawdziwe powołanie”, ale wtedy, po maturze, dla mnie to była sprawa życia lub śmierci. Traktowałem Kościół instytucjonalny bardzo poważnie i starałem się być uczciwy. Jasno stawiałem sprawę swoich problemów ze wzrokiem czy faktu, że jezuici mi odmówili. A w takiej sytuacji patrzy się na potencjalnego kandydata do seminarium już nieco podejrzliwie. Przykro o tym mówić, bo Kościół ma usta pełne słów o człowieczeństwie czy godności ludzkiej, a zwyczajny chłopak, bez takiej protekcji miałby zdecydowanie utrudnioną szansę.
Ale po jakimś czasie dostrzegłem w tym Bożą Opatrzność. To było 31 lipca – we wspomnienie św. Ignacego z Loyoli, a przecież jezuici kopnęli mnie w zadek. Nabrałem wtedy przeświadczenia, że założyciel Towarzystwa Jezusowego maczał w tym swój święty paluch.
Później jeszcze został Ksiądz nazwany przez jednego z przełożonych „karykaturą księdza”…
Mam nadzieję, że to się zmieniło, ale w wielu seminariach nie rozmawia się uczciwie z kandydatami. Nie ma otwartego dialogu przełożonych z klerykami, gdzie chociażby stawia się im poważne wymagania, wskazuje błędy i mówi co jest do poprawienia. Raczej są to ogólne uwagi, wielu rzeczy trzeba się domyślać, albo wysnuwać wnioski z gęstniejącej atmosfery wokół któregoś z kleryków.
Druga ogólna uwaga dotyczy podejrzliwości, z którą traktuje się osoby z różnymi uszczerbkami zdrowotnymi. Wg mnie wynika to z przekonania części starszych przełożonych, którzy łączą nierzadko niepełnosprawność fizyczną z intelektualną. W niektórych środowiskach nie inwestowano przecież w kulawych czy ślepych i oni siłą rzeczy stawali się wiejskimi głupkami czy niedojdami. Wstydzono się takich ludzi. Wtedy i później Kościół nie dostrzegał szansy na świadectwo tych osób. Takich kandydatów tym łatwiej było wykluczyć, bo ówczesne prawo kanoniczne na to pozwalało.
W moim przypadku było trochę inaczej, bo intelektualnie świetnie sobie radziłem. Gdybym był przeciętniakiem, to może by się nade mną zlitowali i jakoś przepchnęli. Ja byłem rzutki, odcinałem się od reszty kleryków – było tylko kilku z wielkiego miasta, po dobrych liceach, z laickich rodzin – to dla niektórych było solą w oku. Moja fizyczna ułomność była tylko pretekstem, za który można było szarpnąć. Wobec mnie były dwie skrajne postawy – część mnie akceptowała i afirmowała, a część skreślała na dzień dobry.
A czy nie jest czasami tak, że gdy przychodzi do seminarium ktoś z wyraźnym fizycznym defektem, to istnieje podejrzenie, że jego motywacje nie są czyste, że jego wybór jest ucieczką?
Gdybym dzisiaj był przełożonym, to takie myślenie byłoby bardziej uprawnione, zwłaszcza w sytuacjach głębokiej fizycznej niepełnosprawności. Ale przecież w moim przypadku było inaczej – normalnie zdałem maturę, miałem otwartą drogę do świeckich studiów w kraju i za granicą, żyłem prawdziwym życiem nastolatka. Niestandardowo wygląda tylko to, jak czytam, bo muszę to robić z bardzo bliska. To dla niektórych było szokiem. Robili mi publiczne egzaminy z czytania. Ale wzrok w moim odczuciu był tylko pretekstem.
Oni chyba bali się tego, że jak mój stan się pogorszy, to będą musieli mnie utrzymywać, że będę nieprzydatny. Byłem na tyle odpowiedzialny za siebie i za Kościół, że sam bym zrezygnował, ale wiedziałem, że poradzę sobie w życiu. Rektor, który mnie przyjmował do seminarium powiedział mi wprost, że jak do trzeciego roku mnie nie wyrzuci za wzrok, to wyrzuci mnie za wszystko inne, ale nie przez niedowidzenie. To było uczciwe podejście do sprawy. Wiedziałem na czym stoję.
Te wszystkie historie seminaryjne podcinały Księdzu skrzydła?
Raczej nie. To było jak natrętna mucha. Ale jak przez sześć lat ci mówią, że się do czegoś nie nadajesz, albo przynajmniej to sugerują, to powoli zaczynasz w to wierzyć. Musiało minąć kilka lat w kapłaństwie, żebym zobaczył swoją skuteczność.
Księdza dzisiejsza działalność hospicyjna to pokłosie tamtego czasu?
Już w seminarium odkryłem pewną niszę. Wiele czasu spędzaliśmy z niepełnosprawnymi. Pamiętam jak opiekowałem się mocno upośledzonym chłopakiem – karmiłem go, przekładałem z łóżka na wózek. W tym czasie nie zdałem jakiegoś kolokwium u jednego z profesorów. Jak mnie zobaczył przy tym niepełnosprawnym, to podszedł do mnie i powiedział ze łzami w oczach, że nie muszę tego kolokwium u niego powtarzać, bo już zdałem egzamin z miłości.
Rodzice zachęcali Księdza do podjęcia innych studiów przed wstąpieniem do seminarium.
Z perspektywy myślę, że mieli dużo racji. Była duża szansa na wyjazd do Francji. Ale czy po świeckich studiach poszedłbym do seminarium? Nie wiem. Siermiężna polska rzeczywistość seminaryjna mogłaby przegrać z zagranicznym pobytem i doświadczonym tam poczuciem wolności. Pewnie bym spróbował, ale czy wytrwał? Seminaryjne życie jest często odrealnione, zwraca się uwagę na zewnętrzne przestrzeganie regulaminów a to nie przystaje do dzisiejszej rzeczywistości. Nie znoszę zresztą słowa „formacja”, bo to jest wciskanie w formę. Przycinanie od dołu i od góry – odpadali najgorsi i najlepsi a zostawali pospolici.
To jest pytanie o moje powołanie. Stawiam je sobie każdego dnia od niemal 20 lat. Czy jest prawdziwe? Czy może moje kapłaństwo jest tylko wynikiem splotu różnych okoliczności i uwarunkowań? Tego nie wiem. Ale myślę, że to, iż przez tych kilkanaście lat nie miałem poważniejszych wahnięć, nie rzucałem kapłaństwa; to że czuję się w nim szczęśliwy, że nie wyobrażam sobie życia bez sprawowania Eucharystii, bez konfesjonału; najkrócej mówiąc – moje przekonanie, że bycie księdzem to coś najpiękniejszego, co mogło mi się w życiu przydarzyć jest pośrednim dowodem na to, że się nie pomyliłem. Stuprocentowej pewności nigdy nie osiągnę. Dowiem się z pewnością po tamtej stronie.
A jak reagowali Księdza znajomi – chociażby ci ze szkoły – z którymi Ksiądz przecież nieźle imprezował?
Byłem ciekawostką. Przyjęli to bez problemów. Poza tym imprezowaliśmy dalej, jak wychodziłem z seminarium na święta czy ferie. Wtedy zaczynały się „spowiedzi” i opowiadali mi o różnych rzeczach, czego wcześniej nie robili. Ja zresztą byłem też osobą otwartą; myślę, że z rozwiniętą inteligencją interpersonalną, co dziś też pozwala i ułatwia mi pracę z chorymi.
Myśli Ksiądz, że dla dzisiejszych młodych chłopaków pewną trudność w podjęciu decyzji o seminarium czy zakonie mogą stanowić nieprzychylność rodziny czy narażenie się na śmieszność w swoim środowisku?
W moich czasach – blisko dwadzieścia lat temu – szokiem dla przełożonych byli kandydaci pochodzący z rodzin zupełnie laickich. Zdarzało się, że wbrew woli swoich rodziców przychodzili do seminarium. Wtedy to było dla nich bardzo motywujące. Jak jest dzisiaj?
Całe młode pokolenie ma problem z podejmowaniem decyzji. Klerycy stoją jedną nogą tu, drugą tam. Wydaje mi się, że pierwsze dwa lata w seminarium służą rozpoznaniu, by po przyjęciu sutanny i poszczególnych posług kierować się w stronę kapłaństwa. A ich pokolenie ma tyle możliwości, że często nie dokonują wyboru w ogóle. Na piątym roku są pod ścianą. Czasami podejmują tę decyzje pod wpływem środowiska, zwłaszcza, gdy są z mniejszych miejscowości. Ten problem widać wyraźnie w częstych odejściach z kapłaństwa po drugim czy trzecim roku po święceniach.
Moi koledzy, którzy dziś zostają przełożonymi zwracają uwagę, że wielu kandydatów pochodzi z rodzin dysfunkcyjnych – rozbitych albo z problemem alkoholowym; czasem jest podwyższony procent osób zorientowanych homoseksualnie. Dla mnie to jest zupełnie obce – całej życiowej pewności nabrałem w rodzinnym domu, w którym byłem kochany i akceptowany.
A co może pomóc dziś młodym podejmować decyzje?
Za bardzo boimy się psychologii. Nie można bać się chociażby zdrowej psychoterapii. Inny problem to nieprzygotowanie do dojrzałego przeżywania celibatu i własnej płciowości. Bo mówienie młodemu człowiekowi, że „jak przysiągł, to musi wytrzymać” jest po prostu niemądre. Trzeba mówić o tym, że święcenia nie zmienią naszej kondycji. Mamy swoją seksualność, którą trzeba lubić i akceptować. Mamy świetnie czuć się we własnym ciele. Nie możemy dać się okaleczyć i być niejako wykastrowanymi z naszych potrzeb przyjaźni, czułości, przytulania – w najprostszym czystym ich rozumieniu. Najpierw trzeba włożyć sporo pracy w poukładanie własnego człowieczeństwa – nie uciekać przed czarnymi dziurami zionącymi w nas, nie przysypywać ich lukrem. Symptomatyczne dla tego pokolenia jest to, że ono nie chce o tym myśleć. A to właśnie trzeba przeanalizować. Z historiami, które czasami nas przerażają trzeba podjąć dialog. Bo inaczej one będą rosły, aż nas rozsadzą.
A dziś przeżywa Ksiądz jakieś trudności w swoim kapłańskim powołaniu? Taką trudnością jest Księdza choroba?
Chorobę traktuję jako zadanie. To niewielka przeszkoda na poziomie mojej codziennej funkcjonalności. Ale ona fundamentalnie nie wpłynęła na moje przeżywanie powołania kapłańskiego.
A są jakieś inne trudności?
Kościół. Mój mądry przełożony powiedział kiedyś: „nie sztuką jest cierpieć za Kościół, sztuką jest cierpieć od Kościoła”. Wierzę, że w Kościele katolickim trwa prawdziwy Kościół Jezusa Chrystusa. Ale sposób jego funkcjonowania, który zmienia dziś papież Franciszek, pozostawia wiele do życzenia. Te jego korporacyjność, dwory, koterie, są męczące. Aspekt posłuszeństwa jest dziś wynoszony do rangi dogmatu. Cześć biskupowi nie oznacza przecież bałwochwalstwa a posłuszeństwo zakreślane jest przez prawo kanoniczne i moralność chrześcijańską. A w Polsce wypowiedź niewpisująca się w główny głos episkopatu od razu podważa jedność Kościoła…
Jak Ksiądz radzi sobie z trudnościami?
Choroba nauczyła mnie tego, że trzeba wyluzować. Trzeba mieć sporo dystansu i umieć oddzielić rzeczy pilne od ważnych. Pilne trzeba załatwić. Nad ważnymi należy się zatrzymać.
W ważnych dla siebie chwilach doświadczał Ksiądz bliskości innych ludzi – jak chociażby wtedy, kiedy po pierwszej spowiedzi przyszedł do małego Janka spowiednik z brewiarzem i zaproponował wspólne odmówienie pokuty. Czy bliskość innych to jest lekarstwo na nasze trudności?
Nie można rozdzielić przeżywania wiary od miłości. Często jako pokutę polecam ludziom, żeby wyobrazili sobie twarz bliskiej im osoby i pomodlili się za nią tak bardzo, jakby chcieli ją przytulić. Tego trzeba się uczyć.
Rozmawiał Przemysław Radzyński
---
Ks. Jan Kaczkowski (ur. 1977) jest doktorem teologii moralnej i bioetykiem. Prezes Puckiego Hospicjum pod wezwaniem św. Ojca Pio. Uczestniczy w tworzeniu domowego hospicjum dla dzieci. Ma wadę wzroku, minus siedemnaście, na jedno oko prawie nie widzi. W seminarium miał ksywę „Skaner”, bo gdy czyta bez okularów, przykłada tekst pod same oczy. W ciągu dwóch lat wykryto u niego dwa nowotwory – najpierw nerki, którego udało się zaleczyć, a później glejaka mózgu czwartego stopnia. Po dwóch operacjach, poddawany kolejnym chemioterapiom, nadal pracuje na rzecz hospicjum i służy jego pacjentom. W BoskiejTV prowadzi swój vlog „Smak Życia”. http://boskatv.pl/vlog-ks-jana-kaczkowskiego-smak-zycia-31,824
Źródło: eSPe 1/2014. Całe czasopismo możesz za darmo pobrać ze strony: www.e-espe.pl.